Zamknij

Czcze nadzieje. Willingen nie dało odpowiedzi przed igrzyskami [felieton]

07:30, 31.01.2022 Aleksandra Kuzioła Aktualizacja: 12:10, 31.01.2022
Skomentuj
reo

Weekend w Willingen skończył się dla Biało-Czerwonych podobnie do większości poprzednich w tym sezonie - kilkunastoma punktami i wielkim rozczarowaniem. Ale wcześniej pierwszy raz od tygodni choć przez chwilę można było mieć nadzieję, że Polacy wracają.

Fot. M. Król

Gdy cztery lata temu tuż przed igrzyskami olimpijskimi w Pjongczangu skoczkowie rywalizowali w Willingen, Polacy odgrywali jedne z głównych ról. Dziś o takich wynikach możemy jedynie pomarzyć.

Niech to nie będą czcze nadzieje

Piątek to był dzień nadziei. Tych, których względem polskich skoczków nie miałam od miesięcy. Trzech Polaków w czołowej szóstce drugiego treningu, w pierwszym tyle samo w pierwszej piętnastce, na koniec prolog wygrany przez Kamila Stocha, a w międzyczasie dobre próby Kubackiego i Żyły w konkursie drużyn mieszanych. Gdyby takie wyniki pojawiły się w jednej rundzie, do tego rozegranej w loteryjnych warunkach, ciężko byłoby faktycznie patrzyć na nie z dużym optymizmem. Ale w tym przypadku to były cztery bardzo dobre skoki, dające wysokie miejsca nawet na tle czołowych rywali.

Tym samym pojawiły się nadzieje. Gdy tydzień przed rozpoczęciem imprezy sezonu, ba, imprezy czterolecia Polacy skaczą tak dobrze, to całkiem zasadne jest myślenie, że i na igrzyskach uda im się choć w niewielkim stopniu powalczyć. I tym razem nie piszę tu już o walce o awans do konkursu czy drugiej rundy, ale realnej rywalizacji gdzieś w górze tabeli. Wcześniej nic nie wskazywało na to, że odpoczynek i spokojne treningi mogą coś dać, ale w piątek już wydawało się, że właśnie obserwujemy efekty częściowo przymusowej przerwy biało-czerwonych od startów. Niestety, nie może być zbyt długo dobrze, bo okazało się, że zamiast nagłego wystrzału trzeba się było pogodzić z powrotem do typowego w tym sezonie stanu rzeczy.

Winny sprzęt i warunki

Trzydzieści dwa punkty - tyle punktów do klasyfikacji Pucharu Narodów Polacy zdobyli przez cały weekend w Willingen. Patrząc na cały przebieg tego sezonu, zdecydowanie nie jest to zaskoczenie. Biorąc pod uwagę piątkowe treningi, wręcz przeciwnie. I na pytanie, co zawiniło i co zmieniło się przez niespełna dobę, nie widzę dobrej odpowiedzi.

Po sobotnim zamieszaniu ze sprzętem - proteście złożonym przez Stefana Horngachera i dyskwalifikacji Piotra Żyły i Dawida Kubackiego - mogłoby się wydawać, że zawiniły mające rzekomo pomóc buty. Ale analizując to już po fakcie, Polacy skakali słabo nie tylko w niedzielę, już po otrzymaniu zakazu korzystania z nowego sprzętu, ale też w sobotę, gdy jeszcze w nim startowali. Jasne, w przypadku Piotra Żyły sobotnia próba była lepsza od niedzielnej, ale on wielokrotnie pokazywał, że bez względu na czynniki zewnętrzne nieustannie jest nieregularny. Ale co z resztą, która nie z soboty na niedzielę, a z piątku na sobotę zaczęła skakać słabiej?

I tu czas wziąć na tapet inny czynnik, przez Dawida Kubackiego wymieniony poniekąd jako winowajca przebiegu weekendu. Wiatr. Nie zamierzam dyskutować z tym, że sobota i niedziela w Willingen były niezwykle loteryjne i samo rozegranie konkursów przy takich warunkach było decyzją kuriozalną. Ale jury zawody przeprowadziło i przy zmiennym wietrze skakać musiała cała stawka. 

Jeśli właśnie wiatrem miałabym tłumaczyć skoki Biało-Czerwonych, musiałoby się okazać, że to właśnie na ich piętnaście prób - w trzech rozegranych seriach konkursowych, przypadł ogromny pech. Kuriozum. Jasne, przy jednej, dwóch, trzech próbach to warunki mogły zawinić i przeszkodzić Polakom. Ale we wszystkich skokach? To już próba zaklęcia rzeczywistości i szukania winowajców. Bo każdy winny, tylko nie ja. Na marginesie, już wcześniej w tym sezonie podejmowane były podobne starania i winny był albo wiatr, albo kombinezony. Ale niewiele to dało. I niewiele da też na igrzyskach, gdzie od pojedynczego skoku będzie zależało wszystko. 

Czy to może coś dać?

Wobec wszystkiego, co pisałam tu wcześniej o formie skoczków, tym, jak skakali do tej pory i jak mogą skakać w Pekinie, należy postawić kluczowe pytanie - czy to  wystarczy? Czy dobra forma to wszystko, na co zawodnicy muszą liczyć w Chinach? Pewnie, skoro stawiam to pytanie, to odpowiedź może być tylko jedna. Jest czynnik niezależny od skoczków.

Choć igrzyska jeszcze się nie zaczęły, dał on już o sobie znać. Koronawirus już zaczął zamieniać wyczekiwaną imprezę czterolecia w farsę. Nieco sarkastyczne  dotychczas slogany o tym, że medale zdobędą ci, którzy najdłużej obędą się bez pozytywnego wyniku testu, to już definitywnie nie są puste słowa. I nie trzeba nawet patrzeć na inne dyscypliny, choć te z punktu widzenia polskiego kibica są aktualnie w covidowym zamieszaniu kluczowe. 

Same skoki narciarskie dały dziś doskonały przykład tego, jak wypaczone mogą być wyniki rywalizacji. Liderka klasyfikacji generalnej Pucharu Świata pań, w Willingen skacząca na poziomie czołowej dziesiątki zawodów panów, murowana faworytka do medalu igrzysk olimpijskich. Ale przed niedzielnymi zawodami dostała pozytywny wynik testu. Austriacy chcą stanąć na głowie, by Marita Kramer, o której tu mowa, zdążyła przylecieć do Pekinu przed sobotnim konkursem indywidualnym pań na skoczni normalnej. 

Do tego potrzeba czterech negatywnych testów. Czterech. Każdy z nich musi być wykonany w odstępie minimum dwudziestu czterech godzin. A przecież do Pekinu trzeba jeszcze dolecieć i zostać przetestowanym na miejscu w Chinach. Brzmi, jak niewykonalne. Co więcej, to przecież nie pierwsza sytuacja, gdy Kramer przypuszczalnie traci szansę na życiowy sukces przez koronawirusa. 

Na jej miejscu mógł być każdy skoczek. Także ten, który dopiero przeszedł COVID-19 i to właśnie pozostałość wcześniejszego zakażenia dają pozytywny wynik testu. A Piotr Żyła i Dawid Kubacki dopiero co przeszli chorobę. I choć w Willingen byli negatywni, nie można wykluczyć, że za moment, być może już w Chinach, nagle znowu zostanie u nich wykryty wirus. Wtedy nici z rywalizacji. Bez względu na to, na jakim poziomie miałaby ona być.

Niepewność, ale... 

Właściwie jedyne odpowiedzi, jakie dał weekend w Willingen, to potwierdzenie tego, że czołówka nadal jest silna, a koronawirus będzie w Pekinie rozdawał karty, także wśród skoczków i skoczkiń. Ale jeśli chodzi o polskich zawodników zasadniczo nadal wiem, że nic nie wiem. Ich występy w konkursach to właściwie potwierdzenie tego, co widzieliśmy w Zakopanem czy jeszcze wcześniej. Nadal każdy z Biało-Czerwonych zdobywa pojedyncze punkty do klasyfikacji generalnej, wyraźnie przegrywa z rywalami, również tymi na papierze słabszymi. 

Natomiast przed słabszymi sobotą i niedzielą był jeszcze piątek. Było trzech Polaków w pierwszej szóstce treningu, był prolog wygrany przez Kamila Stocha. Choć nieczęsto zgadzam się z nadmiernym w tym sezonie optymizmem Dawida Kubackiego, pod jedną z jego wypowiedzi się podpiszę. - Wiemy, jak się skacze - powiedział po niedzielnym konkursie. Właśnie to było widać w piątek. I właśnie to wlało we mnie nieco nadziei. Że może jednak na igrzyskach nie będzie tak źle. 

I choć szanse na to są wciąż nikłe, to może Polacy przynajmniej przez moment przypomną o czasach, gdy stawali na olimpijskim podium. Wszystko zależy od tego, czy uda im się być tymi zawodnikami z piątku, czy jednak pozostaną tymi od typowych w tym sezonie rezultatów. Ach, i jeszcze od tego, czy uda im się obyć bez pozytywnego wyniku testu na COVID-19.

(Aleksandra Kuzioła)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%